piątek, 4 października 2013

O "Awake", part I: Napisałem serial

Po skończeniu oglądania "LOST" chciałem oglądać dużo seriali. Uświadomiłem sobie, jaki potencjał one mają. Ale jakiś czas później uzmysłowiłem sobie również, jak niewiele produkcji może mnie usatysfakcjonować, i czego oczekuję od nich od tego momentu. Ale takich seriali nie było, co dziwne. Jeszcze dziwniejsze jest to, że w pewnym momencie dla żartu pomyślałem, by samemu napisać taki serial.

Wiedziałem mniej więcej co chcę uzyskać. Chciałem stworzyć serial dla samego siebie, żyjącego gdzieś tam, czującego pustkę po skończeniu "Lost". Chciałem złożonej, wielowątkowej opowieści, rozpisanej na wiele lat i mnóstwo postaci. Chciałem, by wszystko miało znaczenie i to była spójna historia, bez zbędnych wątków, bez lania wody. Nastawionej na cliffhangery, zaskakujące zwroty akcji, chciałem by zakończenie zmieniło całkowicie spojrzenia widza na całą opowieść, chciałem by to był produkt wielokrotnego użytku, by przy każdorazowym oglądaniu można było coś nowego odkryć dzięki wiedzy wyniesionej z przyszłych odcinków. Chciałem mieć bohaterów, którzy dają się poznać po większej ilości czasu. By to była zamknięta historia, bez furtki i dopowiedzeń. By to była aż tak skomplikowana historia, że nie dałoby się jej przedstawić w prosty sposób: "O czym ten serial jest". Bez nadprzyrodzonych zjawisk i magii. Chciałem wielu rzeczy.

Long story short... zrobiłem to. Nosi tytuł "Awake" i jego temat to zetknięcie się ze światem, który nie reaguje na twoją obecność. Wymyślenie kręgosłupa całej historii, który dziś mógłbym streścić w 4 zdaniach, zajęło mi jakiś miesiąc lub dwa, nie jestem pewny. Nie miałem wtedy żadnej fachowej wiedzy, jedynie garść wniosków i rzeczy-które-sam-chciałbym-zobaczyć-na-ekranie. Np. największy minus "Lost" to improwizowanie, niekończenie wniosków, dopisywanie pewnych rzeczy na poczekaniu. Dlatego pierwsze co zrobiłem to napisałem finał, i na nim budowałem resztę opowieści. Nawet nie wiem, czy jest jakaś szkoła która uczy jak to robić, byłem samoukiem, i w zasadzie nadal jestem (bo nie spotkałem się jeszcze z żadnymi poradami, jak budować wielowątkowe historie, musiałem sam sobie wymyślić reguły). Do momentu, gdy przeczytałem podręcznik scenopisarstwa, miałem już sporo wymyślone. Okazałem się nawet prymitywistą, większość lektury polegała na jaraniu się, ile rzeczy zrobiłem bez świadomości tego, że powinienem je zrobić - np. związek głównego bohatera ze światem filmu. Wiedzieliście o istnieniu czegoś takiego? A jednak coś takiego jest.

Minus takiego jarania się był taki, że nie zwróciłem uwagi na detale w stylu właściwego formatowania tekstu, oraz nie poświęciłem zbytniej uwagi temu, jak mam pisać. Znam regułę, producent ma obejrzeć film za pomocą słów które napiszę, ale dziś nie mam pewności, czy umiem wyczuć tę granicę pomiędzy pisaniem scenariusza a pisaniem czegoś, co bardziej kwalifikowałoby się do opowiadania. Nie wiem, czy dobrze opisuję sceny, czy prawidłowo je oznaczam i tak dalej. Tutaj po prostu potrzebowałbym nauczyciela.

Podstawową moją obawą było to co zawsze - że będę nad czymś pracować, udowodnię sobie wiele, osiągnę wiele... i nic mi to nie da. Dlatego od początku starałem się znaleźć sposób, by tekst zrealizować. Jak mi szło? O tym za tydzień.

3 komentarze:

  1. Tak, tak. Obiecuję wreszcie przeczytać...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki stary, że wciąż tu zaglądasz ;-)

      Usuń
    2. Lubie się wpychać gdzie się da :)

      Usuń